Masyw Koszystej z Orlej Perci_fot. Grzegorz Piasek
Masyw Koszystej z Orlej Perci_fot. Grzegorz Piasek
Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
1401
BLOG

Granią Koszystej samowtór

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

Następnego dnia wstałem bardzo wcześnie. Niewielki plecak, już przygotowany, czekał tylko na zamówione wieczorem kanapki. Dopijałem właśnie herbatę, gdy na schodach usłyszałem kroki Władka Malinowskiego... Było ciemno, gdy wychodziliśmy z Halamy.

Na przystanku autobusowym, poniżej ulicy Sabały, znaleźliśmy się nieco przed piątą. Wkrótce zjawił się autobus, który zawiózł nas do Brzezin. Zaczynało jaśnieć, gdy czarnym szlakiem ruszyliśmy ku Dolinie Suchej Wody. Pogadywaliśmy trochę, niezbyt wiele.

O brzasku człowiek się dopiero rozkręca, nadsłuchuje raczej sygnałów płynących ze swego organizmu, sprawdza własne możliwości. Poza tym, myśmy się dopiero niedawno z Władkiem poznali, nie przeszliśmy chyba jeszcze wtedy na ty. Ale na zbliżający się odgłos samochodu zareagowaliśmy obaj.

– O tej porze? Kto to może być?

–  Parkowi? Czyżby już zwietrzyli?

Zeszliśmy na bok, żeby na ciasnej i mocno wyboistej drodze zrobić miejsce zbliżającemu się uaz-owi. Jechał na włączonych światłach, bo tu, w mocno zalesionej dolinie światło poranka skąpiło swego blasku. Samochód wyprzedził nas i zaraz się zatrzymał. Kierowca wygasił światła, otworzył drzwi... Podeszliśmy bliżej.

*
To się nazywa traf: służbową, goprowską terenówką na dyżur w Murowańcu jechał akurat Piotr Malinowski, wówczas jeszcze tylko naczelnik Grupy Tatrzańskiej GOPR. Piszę ‘jeszcze tylko’, bo w rok później, głównie zresztą za sprawą jego starań, znanego przecież taternika i  himalaisty, co więcej, postaci nieprzeciętnej i wielce oryginalnej, udało się wyodrębnić tzw. Grupę Tatrzańską ze struktur Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Dzięki temu usamodzielnieniu, Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe  odzyskało w roku 1991 pierwotny status, taki jaki miało od momentu swej rejestracji we Lwowie, 29 października 1909, aż do wchłonięcia przez struktury GOPR w roku 1952. I teraz ponownie  ratownictwem górskim w polskiej części Tatr, za zgodą ministra spraw wewnętrznych, zajmuje się stowarzyszenie TOPR.

Piotr wysiadł z wozu, uścisnęliśmy sobie dłonie. Poznałem go przed niespełna rokiem, gdy w połowie listopada zaszedłem do mieszczącej się przy Piłsudskiego siedziby Pogotowia, żeby dyżurnego ratownika o coś zapytać. Tak się złożyło, że akurat on pełnił wtedy dyżur... Natomiast Władek i Piotr znali się znacznie dłużej. I z pewnością lepiej. Nic dziwnego, Władek uprawiał wspinaczkę, od lat spędzał w Tatrach sporo czasu. W dodatku, nosili takie samo nazwisko.

– Jadę na dyżur. Podwieźć was na Gąsienicową? – spytał rzeczowo Piotr.

– Warto oszczędzać nogi, kawałek chętnie skorzystamy – odparł Władek.

Wsiedliśmy do wozu. Mój towarzysz obok Piotra, ja z tyłu. Kilka razy jechałem tą trasą, więc tym, którzy mi zazdroszczą, powiem tylko, że trzeba dobrze uważać, żeby sobie nie poobijać gnatów i nie odgryźć języka. Zdecydowanie wolę tamtędy iść, choćby na ostatnich nogach.

*
Przy Psiej Trawce powiedzieliśmy Piotrowi, że wysiadamy. Obrzucił nas nieco uważniejszym spojrzeniem. Zapytał, dokąd mamy zamiar się wybrać.

– Chcemy się pokręcić w rejonie Pańszczycy – bąknął pod nosem Władek.

Piotr ze zrozumieniem pokiwał głową. Pożegnaliśmy się, dziękując za podwiezienie. Pomachaliśmy za odjeżdżającą terenówką.

Na Równi Waksmundzkiej zrobiliśmy krótki postój. Władek wyjął mapę. Kiedyś już wchodził na ten masyw północnym zboczem Małej Koszystej, teraz zastanawiał się, na ile rozrosło się tam i zagęściło piętro kosodrzewiny. Z dołu jednak trudno było to ustalić, więc po prostu ruszyliśmy w górę przed siebie.

Dzień był dość pochmurny, ale przynajmniej nie wiało. Nie zanosiło się również na deszcz. Przeciskaliśmy się przez kosówkę na tzw. czuja. Niekiedy nawet schodząc mocno do parteru. W pewnym momencie okazało się, że wyżej już nas w tym miejscu nie puści. Trzeba było schodzić. Na szczęście nie wspięliśmy się więcej niż jakieś 150 – 200 metrów nad Równię Waksmundzką.

Na wyjściowym poziomie 1400 m npm. Władek uznał, że trzeba próbować możliwie najbliżej grani Małej Koszystej, więc przeszliśmy trochę na wschód, w stronę wylotu Doliny Waksmundzkiej. Tam porastająca stok kosówka wydawała się nieco bardziej przystępna. Spojrzeliśmy na siebie i ruszyliśmy do góry. Tym razem poszło nam lepiej, bo wprawdzie trochę klucząc, odbijając to w prawo, to w lewo, przebiliśmy się jednak przez połać kosodrzewiny, która łagodniała w miarę, jak zdobywaliśmy coraz większą wysokość.

Wyszliśmy na rudziejące trawniki, wśród których wyraźnie odcinała się szara skała, na szczęście sucha, więc mimo pokrywających ją porostów stanowiąca bezpieczne, nieśliskie podłoże. Miejscami duże jęzory śniegu zmuszały do uważnego stawiania kolejnych kroków. Omiotłem spojrzeniem masyw, który mieliśmy dziś przećwiczyć, spojrzałem w niebo. Władek lekko uśmiechnął się, zaproponował krótki postój. Na łyk herbaty i wyjęcie aparatów fotograficznych, które wkrótce mogą się przydać, tym bardziej że chmur wyraźnie zaczęło ubywać. Trochę pojaśniało.

Granią ruszyliśmy w stronę Małej Koszystej, ani szybko, ani wolno, popatrując chwilami na boki. Rozmawialiśmy o swoich tatrzańskich doświadczeniach, o wspólnych znajomych z Halamy, o urokach niekonwencjonalnych wycieczek, takich jak ta nasza, dzisiejsza. Władek był przede wszystkim taternikiem, należał do stołecznego Klubu Wysokogórskiego. Turystyczne chodzenie traktował raczej jako dodatek do wspinaczki, jakieś urozmaicenie, ewentualnie rodzaj treningu poprawiającego kondycję...

Dla mnie trekking w Tatrach, które odkryłem dla siebie dopiero po trzydziestce, zaledwie dziesięć lat wcześniej, był nie tylko ważnym ćwiczeniem sprawnościowym i niezłym sprawdzianem wytrzymałości organizmu, dostarczającym porcji adrenaliny oraz  estetycznych zachwytów, ale może przede wszystkim znaczącym przeżyciem egzystencjalnym. Tak, podniebne turnie, wierzchołki, szczyty, piki czy iglice sprawiają – o tym dobrze wiedzą wszyscy, którzy choć raz w życiu naprawdę w góry trafili – że w krótkim czasie człowiek odrabia wszystkie opuszczone  wcześniej, zaniechane, przespane czy z innych powodów zaległe życiowe lekcje. 


Piętro zrudziałych traw zostało poniżej. Pod nogami mieliśmy coraz więcej skały, na grani wyprowadzającej na Małą Koszystą jeszcze łagodnej, jasnej, wygładzonej. Im dalej, im wyżej tym bardziej formacje skalne przypominały zębaty grzbiet jaszczura. Skalny złom miejscami zielenił się, miejscami żółcił od porostów, ale było sucho, więc dość szybko i bezpiecznie pokonywaliśmy ten okazały masyw, dobrze widoczny z zakopiańskich Krupówek.

Słońce raz i drugi przedarło się przez chmury, wyciągnęliśmy z plecaków aparaty, wtedy jeszcze analogowe. Zaczęliśmy rozmawiać o Wawrzyńcu Żuławskim, przede wszystkim w związku z jego pasją wysokogórską. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mój towarzysz jest muzykologiem, znanym i cenionym w swoim środowisku zawodowym, ani tym bardziej, że m.in. napisał wstęp do wydanej drukiem przez krakowskie PWM partytury „Kwintetu fortepianowego” Żuławskiego.

Dla mnie i dla mojej siostry, z którą ruszyliśmy w Tatry we wrześniu 1980 roku, Wawrzyniec Żuławski był przede wszystkim autorem „Sygnałów ze skalnych ścian” oraz „Tragedii tatrzańskich”. Człowiek mucha-Leporowski, żleb Drege’a, błąd Birkenmayera czy zagadka śmierci dwóch mężczyzn i chłopca na Lodowej Przełęczy – poprzez wykreowanie aury niecodzienności i zagadkowość opisanych przez Żuławskiego wydarzeń – stały się tworzywem naszego osobistego mitu Tatr, nadając sprawom górskim egzystencjalną powagę, a przy okazji podkreślając rolę rozwagi, niezbędnego obycia, dbałości o bezpieczeństwo na szlaku.

O ile pisane z wielkim znawstwem i kulturą literacką tatrzańskie opowieści Żuławskiego uczyły szacunku wobec majestatu gór, nakazując zarazem pokorę wobec ich potęgi, o tyle ich autor w alpejskim masywie Mont Blanc du Tacul dowiódł, że głoszone przez siebie zasady sam traktuje jako absolutnie obligatoryjne. Nie zostawia się przyjaciela, nawet gdy jest już tylko bryłą lodu... Piękna postawa, nadal zdolna zachwycić swym etycznym maksymalizmem, choć relacja Stanisława Biela, który w chwili zejścia feralnej lawiny był z Wawą związany jedną liną, skłania także do innych refleksji.

W półokrągłym saloniku na parterze pensjonatu Halama, skąd już od połowy lat 80. regularnie jesienią wyruszaliśmy na tatrzańskie szlaki, nadal wisi duży portret Żuławskiego, kompozytora i muzykologa, pedagoga, taternika i alpinisty, człowieka wielu talentów, który przed śmiercią w sierpniu 1957 roku zdążył jeszcze być przez piętnaście miesięcy prezesem ZAiKS-u.
 
*
Przemierzając wznoszącą się grań, popatrywaliśmy w stronę Orlej Perci oraz Gąsienicowej. Gdy się przejaśniało, próbowaliśmy robić zdjęcia, ale pogoda nie była przesadnie „fotograficzna”. Za to rozmowa, nie tylko o Żuławskim, coraz bardziej nam się rozkręcała. I chyba właśnie dlatego nie zwróciłem specjalnej uwagi na  Świstówkę Waksmundzką, która od wschodu wcina się w masyw Koszystej, dokładnie tam, gdzie jej grań, wspinająca się dotąd w kierunku południowo-zachodnim wyraźnie skręca na Południe.

Trudno dostępne, bo podcięte progiem, piarżyste odgałęzienie Doliny Waksmundzkiej już od dawna bywało atrakcyjne dla poszukiwaczy ustronnego miejsca czy bezpiecznego schronienia. Ot, typowa wisząca dolinka, rozpostarta zaledwie ze dwieście-trzysta metrów poniżej grani wiodącej z Małej na Wielką Koszystą. Ale podczas tamtej wycieczki jakoś zupełnie nie przykuła mojej uwagi, nie zapadła w pamięć. Być może z powodu ciekawych rozmów, jakie prowadziliśmy z Władkiem, może również przez późniejsze emocje.

Na Małej Koszystej nie zagrzaliśmy miejsca, raźno ruszyliśmy przed siebie. Szedłem parę metrów za moim o kilkanaście lat starszym towarzyszem, podpatrując jakie warianty drogi wybiera do przejścia i jak je sprawnie pokonuje. Bez wątpienia miał znacznie większe ode mnie obycie w takim terenie, z wielkim uznaniem również myślałem o jego kondycji.  Ale dostrzegałem też minusy pokonywania zacnej grani skałkowej prawie truchtem...

Nie, nie szło mi o oddech, nie miałem problemu z dotrzymaniem Władkowi kroku. Brakowało mi tylko krótkich, nieplanowanych, całkiem spontanicznych postojów. Tak, wolałbym przejść tę grań we własnym rytmie, z możliwością zatrzymywania się, choćby na chwilę, w miejscach całkiem przypadkowych, ale przeze mnie wybranych. Po co? Żeby nasycić się widokiem, żeby tę ich wyrazistą, dla mnie tylko ważną urodę utrwalić w pamięci albo chociaż móc sięgnąć po aparat... Wiem, wiem, to znacznie wydłuża czas przejścia, a Władek chciał jeszcze dziś wieczór wsiąść do pociągu relacji Zakopane-Warszawa. Dlatego tak zdecydowanie parł do przodu.

Wkrótce osiągnęliśmy kotę 2193 m n.p.m. Najwyższy punkt podczas tej wycieczki. Tutaj, na Wielkiej Koszystej, zabiwakowaliśmy przez dłuższą chwilę, nadsłuchując odgłosów bicia haków przez jakiś zespół wspinaczkowy w ścianie Waksmundzkiego Wierchu. Smakowaliśmy widoki Tatr Bielskich, zastanawiając się przy okazji, czy sami się tutaj zbytnio w oczy nie rzucamy. Nie, nie szło nam o Piotra, który musiał się domyślić, dokąd się wybieramy, lecz raczej o parkowych.

*
Dalsza droga minęła już bez historii. Ze względu na bezpowrotnie upływające kwadranse i godziny, ale także ze względu na niechęć do manifestowania swej obecności odpuściliśmy sobie Waksmundzki Wierch, trawersując opadające ku wschodowi zbocze masywu sporo poniżej wierzchołka. Rozruszane nogi pewnie sprowadzały w dół. Formacje skalne przetykane trawnikami łagodniały.

Mijaliśmy też sporo skalnego złomu. Obserwowałem, z jaką wprawą Władek wybierał drogę w rumowiskach – tu akurat niezbyt wielkich – zwanych maliniakami... Wkrótce, znacznie szybciej niż bym chciał, znaleźliśmy się na trawiastym siodełku, będącym zwornikiem masywów Koszystej i Wołoszyna, tuż nad Przełęczą Krzyżne.

Nie, żadnego komitetu powitalnego nie było, odetchnęliśmy z ulgą. I ani przez chwilę nie napawając się, dobrze znanymi nam widokami z Krzyżnego, ruszyliśmy przez Dolinę Pańszczycy.
Do Murowańca dotarliśmy kilka minut po czwartej. Władek popędził dalej, w stronę Kuźnic i Halamy, ja postanowiłem się na chwilę zatrzymać. Bardziej po to, żeby uporządkować wrażenia z wycieczki i nasycić się trochę debiutanckim przejściem Koszystej, niż dla kubka dobrze osłodzonej schroniskowej herbaty z cytryną.

– Tylko proszę się tu nie zasiedzieć, niedługo będzie zmierzchać – powiedział mi na odchodnem Władek. I pomachał na pożegnanie.

Wyszedłem ze schroniska kwadrans później. Na Karczmisku ujrzałem ostatnie już refleksy słońca na Kościelcu i, jakżeby inaczej, na górze, którą dziś udało się nam przemierzyć z północy na południe. Między nimi umościła się ciemnografitowa, poprzecinana śnieżnymi żyłkami żlebów panorama Gąsienicowej Doliny. Trzy mocno pomarańczowe pionowe paski słońca jarzyły się na Kozim Wierchu. A wąziutki sierp nowiu dopełniał obrazu...

*
Z Przełęczy między Kopami ruszyłem w dół przez Jaworzynkę, dość szybko mimo śniegu. Po zejściu z grzędy wręcz biegłem, rozpędziłem się tak, że podłoże skakało mi przed oczami. Wyprzedziłem prawie wszystkich. Wiedziałem, że powinienem zwolnić... Mimo to pędziłem dalej, bo w dolince robiło się naprawdę mroczno.

Zwolniłem, gdy wszedłem w las. W miejscu zwanym Cyganką, niedaleko ujęcia wody dla Zakopanego, nie zauważyłem pasemka lodu. Podjechałem i przysiadłem na ścieżce, wypuszczając trzymane w lewej ręce kijki... Nieco zawstydzony, zacząłem się w pośpiechu podnosić. Zbyt szybko.

– Trzeba rozkręcić kije – postanowiłem w myślach. I zrobiwszy do przodu krok, może dwa, ponownie upadłem. Upuściłem kijki, zegarek zjechał z nadgarstka, poczułem ból w lewej ręce. Z trudem uniosłem ją w górę, ugięła się w nietypową stronę niczym zwiędły kwiat. Wiedziałem już, że to złamanie.

Zegarek schowałem do kieszeni w kurtce, pozbierałem kije. Dalej też było trochę lodu, ale jakoś sobie poradziłem. Do Kuźnic dotarłem bez problemu. Potem szybko taksówką do Halamy. Wspiąłem się na samą górkę, szczęśliwie nie spotykając po drodze znajomych. Wziąłem prysznic, przebrałem się i prawie punktualnie zszedłem na kolację.

Władek kończył już obiad, zamiast kolacji miał dostać kanapki na drogę. Ucieszył się na mój widok. Wymieniliśmy kilka uwag o wspólnej wycieczce. Ale zbytnio się nie rozgadywał, bo jego pociąg odjeżdżał przecież za godzinę.

Ze zjedzeniem zupy nie miałem problemów, ale na drugie był kotlet schabowy, a lewa ręka zupełnie nie nadawała się do obsługi sztućców. Moim heroicznym zmaganiom z kotletem, który próbowałem rozdrobnić na kęsy widelcem, przypatrywał się dyskretnie pan Felo Zwierzchowski, fotograf, który siedział z nami przy stoliku. Ale to był prawdziwy dżentelmen, więc do końca posiłku nawet się na ten temat nie zająknął. A Władek Malinowski szczęśliwie niczego nie zauważył. 

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości