zws_fot. Radek - Granią główną od Kasprowego w stronę Kopy Kondrackiej
zws_fot. Radek - Granią główną od Kasprowego w stronę Kopy Kondrackiej
Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
940
BLOG

Tom Lewis zobaczył śnieg

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Kultura Obserwuj notkę 9

Jechaliśmy tym sam kursem kolejki na Kasprowy, ale trójka gości z Halamy była pochłonięta oglądaniem widoków, niecodziennych zwłaszcza dla jednego z nich, rdzennego Australijczyka Toma.

Dostrzegli mnie dopiero w zatłoczonym holu górnej stacji, gdy w jakimś kącie zakładałem wyjętą z plecaka kurtkę. Znaliśmy się od paru dni z widzenia, bo jadalnia dawnego pensjonatu Zizi Halamy jest pomieszczeniem na tyle kameralnym, że nie sposób się tam nie zauważyć. Przyjaźnie pomachaliśmy do siebie, ale przybyszów z największej wyspy świata zaintrygował mój strój, a może widoczne przygotowania do dalszej wycieczki, bo zaraz ruszyli w moją stronę.

Po przywitaniu i krótkiej prezentacji, zaczęli pytać o trasę eskapady. Wprawdzie zaczęła się dopiero druga dekada października, ale w ostatnich dniach pochłodniało. Powyżej regla leżało już całkiem sporo śniegu, jeszcze kopnego, jednak w miejscach mocno przedeptanych ścieżki były już śliskie. Nie planowałem niczego specjalnego, bo dzień był pochmurny, trochę powiewało, więc wejście na Świnicę nie bardzo miało sens. Już na Kasprowym Wierchu, po sprawdzeniu prognozy i zorientowaniu się w realnych warunkach pogodowych, postanowiłem pójść, jak daleko się da, granią główną Tatr na zachód, może nawet dojść do Małołączniaka.

 

*

Wyszliśmy przed budynek kolejki. Tom, który pierwszy raz w życiu widział prawdziwy śnieg, niesłychanie się podekscytował. Cieszył się jak dziecko, na dziewiczej płaszczyźnie odciskał ślady stóp, brał śnieg do ręki, rozcierał i wąchał, rozpierała go radość. Ale ze względu na zielony lodenowy płaszczyk przed kolana zrobienia orła na śniegu jednak mu nie rekomendowałem.

Chris pochodził z Irlandii, więc zanim osiedlił się w skolonizowanej przez Brytyjczyków ojczyźnie Aborygenów, miał już jakieś obycie z górami, choć zapewne nie z młodymi, wysokimi górami typu alpejskiego. Teraz rozglądał się uważnie, chłonął widoki, pytał o odległości, kazał sobie pokazać, w którą stronę się wybieram...

Najspokojniej reagowała Joanna, Polka mieszkająca w Australii, prywatnie bratanica wybitnego poety, która już nieraz musiała w Tatrach bywać. Mówiła, że prowadzi w Melbourne agencję aktorską, a jej towarzysze, Chris bardziej muzyk, a Tom przede wszystkim jednak aktor, uprawiają coś w rodzaju teatru instrumentalnego czy performance’u, tworząc ciekawy melanż z pogranicza free jazzu i tego, co dziś powszechnie już nazywa się world music.

Dowiedziałem się, że szczupły i jazzujący Chris gra na osadzonych w kulturze europejskiej dętych instrumentach stroikowych, takich jak flet i klarnet, natomiast Tom wydobywa dźwięki, posługując się charakterystycznym dla muzykowania  Aborygenów  didgeridoo.Właścicielka Agencji JM wiodła swą opowieść ciekawie, ale czas w górach liczy się inaczej, zwłaszcza w październiku, gdy dni stają się coraz krótsze... Nasza rozmowa z konieczności więc zmierzała już ku finałowi, gdy nagle Irlandczyk zapytał, czy może pójść ze mną.

Na te słowa aborygeńska twarz Toma rozpromieniła się. Niewiele razy w życiu widziałem taką radosną nadzieję w czyichś oczach.

–  Ja też chcę iść w góry. Mogę? – zapytał. I jak tu oprzeć się takiej  przemożnej prośbie? Znalazłem się naprawdę w trudnej sytuacji, nawet nie dlatego, że nie wypadało nagle zostawić młodej atrakcyjnej kobiety na dwóch tysiącach metrów zupełnie bez towarzystwa, bo z samotnym zjazdem kolejką Joanna spokojnie dałaby sobie radę. Ale właśnie ze względu na nieobytego ani z górami, ani ze śniegiem  Australijczyka Toma.

 

*

– Wysokogórska wycieczka to poważna sprawa, zwłaszcza gdy ma się odbyć w warunkach zimowych, a z takimi mamy dziś do czynienia – zacząłem spokojnym, ale poważnym tonem. – Jeśli mam was poprowadzić w góry, na co z chęcią przystaję, to znaczy, że biorę na siebie odpowiedzialność za wasze zdrowie i życie.

Miałem już pewne doświadczenie w trekkingu po Tatrach, bo od dziesięciu lat, co roku jesienią, po nich chodziłem, często zresztą w towarzystwie ludzi, którzy góry dobrze znali, kochali je i chcieli się cząstką swego bogatego doświadczenia ze mną podzielić. 

 – Jest śnieg, trochę ślisko, temperatura w okolicach zera, ale już niedługo, za godzinę, dwie zacznie spadać, bo słońca dziś jak na lekarstwo – ciągnąłem dalej wykład. Pokazałem im mocno urzeźbione spody swoich butów sięgających za kostkę i zarządziłem przegląd ich obuwia. Chris miał coś w rodzaju naszych pionierek, o spodach typu wibramy, od biedy można było w tym iść. Poza tym, był lepiej ubrany, miał na sobie ciepłą kurtkę, nie za długą.

Kłopot był z Tomem, który pod wspomnianym już lodenowym płaszczykiem nosił jakiś sweterek i miejskie, cienkie, nieodporne na wilgoć czy wiatr spodnie. A już żółte ładne buty typu wojskowego, na gładkiej jak stół słoninie, zapowiadały katastrofę. Z pewnością służyłyby świetnie na pustynnych czy stepowych przestrzeniach Australii, ale na śnieg w górach absolutnie się nie nadawały.

– Proszę, Tom – wysilałem swój cały koncept – absolutnie nie bierz tego osobiście, ale sam widzisz, że przy dzisiejszej pogodzie twój strój nie jest niestety odpowiedni. Płaszcz krępowałby ruchy, a marsz w tych butach naraziłby się na co najmniej poważną kontuzję. Gdybyś miał choć takie buty, jak Chris!  

Z żalem patrzyłem, jak radość gaśnie w jego oczach. Zapytałem, czy ma pod spodem jakąś ciepłą bieliznę. Nie, nie miał. Na szczęście, staliśmy już trochę na zewnątrz, słońce na dobre zniknęło za grubą pokrywą chmur, znów powiał wiatr. Zaczynaliśmy odczuwać chłód.

 

*

We czwórkę podeszliśmy pod zaprojektowany przez Kodelskich i zbudowany w 1938 roku budynek obserwatorium meteorologicznego, pokazałem im jeszcze Gubałówkę i Butorowy Wierch, rozpostarte w dolinie Zakopane. Potem Tom z Joanną wrócili do budynku kolejki, a my z Chrisem ruszyliśmy granią główną, na zachód, w stronę Czerwonych Wierchów.

Przestrzeń w bezpośrednim otoczeniu Kasprowego Wierchu, pewnie ze względu na swe łagodne kształty, cywilizacyjną otoczkę tworzoną przez stylowe budynki oraz mnogość turystów lub (w zależności od sezonu) narciarzy, nie budzi respektu, należnego górom wysokim.

Mój irlandzki towarzysz, ucieszony niespodziewaną premią w postaci nieplanowanej wycieczki raźno ruszył do przodu. Opowiadał mi trochę o swych górskich doświadczeniach i stawiał duże kroki, prawie nie uginając nóg w kolanach. Moje uwagi, powtórzone raz i drugi, praktycznie zignorował, więc zacząłem sobie wyrzucać lekkomyślną decyzję o wzięciu go ze sobą na szlak...

Szczęśliwie jednak, zanim jeszcze oddaliśmy się od Kasprowego, na  mocno opadającym ku Przełęczy pod Zakosy odcinku ścieżki, Chris potknął się, zjechał trochę w dół i przysiadł w śniegu. Nie potłukł się ani żadnego szwanku nie poniósł, ale trochę stracił rezon. I widocznie przetrawił moje wcześniejsze napomnienia, bo chętnie przystał na to, żebym poszedł pierwszy.  

Wycieczka znów nabrała uroku. Chyba tylko raz wyprzedziła nas jakaś większa grupa młodych wyczynowców. Od czasu do czasu mijaliśmy się też z turystami idącymi ku Kasprowemu. Było spokojnie, popatrywaliśmy w głąb rozległej Doliny Cichej po słowackiej stronie.

Z rzadka zaglądaliśmy w przepastne żleby spadające po północnej, polskiej stronie grani. I oczywiście sporo rozmawialiśmy, próbując wzajemnie uchylić przed sobą jakieś perspektywy naszych dość odmiennych, ale osadzonych w jednej perspektywie kulturowej, doświadczeń  górskich, życiowych, artystycznych.

Zaledwie kilka lat wcześniej pisałem scenariusz teatralny według irlandzkiej opowieści o nocy Samhain, więc odbyte przy tej okazji studia nad celtyckimi korzeniami Szmaragdowej Wyspy, jak i historię długich i zaciętych walk z Anglikami o niepodległość miałem jeszcze w całkiem świeżej pamięci. Było o czym pogadać.

 

*

Do Przełęczy pod Kopą Kondracką dotarliśmy gładko, bez przygód. Jeśli ta część szlaku zostawiła po sobie jakiś ślad pamięciowy, to było to raczej wspomnienie rozmowy, jaką prowadziliśmy z Chrisem po drodze. Takiej wielowątkowej rozmowy, w której zaciekawienie budzą zarówno przeżycia dla obu stron niejako egzotyczne, ale być może ważniejsze okazuje się znajdowanie punktów wspólnych, doświadczeń życiowych wzajemnie oczywistych, dających poczucie jakiejś głęboko zakorzenionej więzi.

Było już dobrze po drugiej. Nie pamiętam, czy wypiliśmy tam po łyku herbaty z maleńkiego metalowego termosu, który zwykle brałem ze sobą na dłuższe trasy. Pomyślałem, że mając na uwadze, iż był to tatrzański debiut Irlandczyka z Australii, plan wycieczki można uznać za wykonany. Pokazałem Chrisowi schronisko na Hali Kondratowej i zaproponowałem zejście zielonym szlakiem, najpierw zakosami, potem przez Magurski Upłaz i Koryciska na Kondratową Polanę...

Chris wcale mnie nie słuchał, tylko wpatrywał się w górującą nad nami, ale przecież nieodległą, wydawałoby się, że na wyciągnięcie ręki, bułę Kopy Kondrackiej. Obserwując kilka schodzących stamtąd osób, zapytał o przewyższenie. 150 metrów nie wywarło na nim specjalnego wrażenia.

– Tylko 150? To niedużo, dam radę – ocenił i spojrzał na mnie z żarem w oczach.

Mnie też nie trzeba było specjalnie namawiać. We wcześniejszych  założeniach dzisiejszej marszruty wejście na Kopę stanowiło przecież plan minimum. Chris się rwał do góry, we mnie pasja eksplorowania zmagała się z powściągliwością przewodnika... I jeszcze warto było mieć się czym pochwalić Joannie. Zaczęliśmy podchodzić.  

 

*  

Znów zaczęło wiać. Ze słowackiej strony napłynęły chmury, ostatnia przed szczytem faza podchodzenia dała się nam trochę we znaki. Ale widoki z Kopy z pewnością ten trud wynagrodziły. Chris rozglądał się, pytał o szczegóły. Wszedł na tatrzański szczyt na własnych nogach i był ponad Kasprowym. Teraz należało pomyśleć o odwrocie, tym bardziej że dzień wyraźnie już się nachylił... Zmierzchało.

Ruszyliśmy żółtym szlakiem, który ze szczytu Kopy sprowadza ku Przełęczy Kondrackiej. Wiało nam w plecy, momentami całkiem mocno, a dość  strome zejście zmuszało do wytężonej uwagi. Tym bardziej że na mocno wyślizganej ścieżce w każdej chwili można było się przewrócić. Gdzieniegdzie zresztą śnieg się już całkiem wytopił, a ponieważ temperatura znów spadła poniżej zera, kamienie i stopnie na niektórych odcinkach szlaku były oblodzone. Mój towarzysz mocno podjechał raz i drugi. Z minuty na minutę robiło się ciemniej, chłodniej, coraz mniej komfortowo.

Szedłem tuż przed Chrisem, przypominałem mu o małych krokach, ugiętych kolanach, rozważnym stawianiu nóg. Podmuchy wiatru z Południa spychały nas w dół, rozważny pośpiech wymuszało także uciekające światło. Myślę, że zejście z najniższego i położonego najbardziej na wschód szczytu Czerwonych Wierchów dostarczyło Chrisowi niemałej porcji wrażeń. Mnie też, bo drżałem na myśl, że mogłoby się mu tutaj coś złego przytrafić, a wiedziałem, że za kilka dni oczekuje go ważne życiowe wydarzenie.

Na Przełęczy Kondrackiej, prawie 300 metrów poniżej szczytu, złapaliśmy kilka chwil oddechu. Najgorsze mieliśmy za sobą, ale zejście niebieskim szlakiem przez tzw. Piekiełko do schroniska, wymagające według przewodnikowych czasów całej godziny, też okazało się wyzwaniem. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie znał wcześniej tej drogi, a teraz w zapadającym mroku, walcząc ze zmęczeniem, musiał pokonać w zejściu kolejne 400 metrów deniwelacji.

 

*

Trochę to trwało, zanim znaleźliśmy się przed schroniskiem. Pokazywałem towarzyszowi niedoli Urwany Żleb w masywie Długiego Giewontu, pokazywałem drogę, którą mogliśmy zejść, omijając skrajny szczyt Czerwonych Wierchów. Mówiłem też o niedźwiedziach, które przed zimowym snem dokarmiają się tutaj borówką i brusznicą... Chris prawie się nie odzywał.

Weszliśmy do schroniska. Na szczęście, tłoku nie było. Posadziłem znużonego Irlandczyka przy stole pod oknem, a sam zamówiłem po bigosie oraz po dwie duże herbaty z cytryną dla każdego z nas.

Jedliśmy ten bigos, aż się nam uszy trzęsły. Zagryzaliśmy pajdami chleba, popijaliśmy herbatą. Obok ktoś przepakowywał plecak, stuknęły drzwi na zaplecze. Para młodych ludzi, którzy dopiero co zeszli ze szlaku, zmieniała wilgotne podkoszulki. Nagle Chris, który  wciąż ze smakiem pałaszował bigos, podniósł głowę znad talerza i powiedział:  – Uratowałeś mi życie, dzięki!

 

Postscriptum

Dzień później, po przejściu z Władkiem M. masywu Koszystej, od Waksmundzkiej Polany aż po Krzyżne, wracając do Halamy przez Dolinę Jaworzynki, na pasemku lodu niedaleko Cyganki, praktycznie już w Kuźnicach, złamałem rękę (kość promieniowa w miejscu typowym). Dlatego też podczas próby, którą Chris z Tomem urządzili w Halamowej piwniczce, również zwanej Piekiełkiem, byłem tylko przez chwilę.

Natomiast w czwartek wieczorem, 25 października, w trakcie koncertu inaugurującego Jazz Jamboree ’90, tuż po programie specjalnym Jarka Śmietany, na scenie stołecznej Sali Kongresowej pojawił się australijski duet Lewis & Young, grający – jak można było przeczytać w festiwalowym folderze – oryginalną mieszankę free jazzu i australijskiej muzyki etnicznej.   

Zobacz galerię zdjęć:

zws_fot. Szymon Madej - Na Kopie Kondrackiej
zws_fot. Szymon Madej - Na Kopie Kondrackiej zws_fot. Szymon Madej - zejście z Kopy na Przełęcz Kondracką. Trzeba tylko dodać wiatr, wyślizgany śnieg, lód na kamieniach...

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura