dr Stefan Żegliński_z rodzinnego archiwum
dr Stefan Żegliński_z rodzinnego archiwum
Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
2145
BLOG

Dr Stefan Żegliński, chirurg, „2024”

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Powstanie Warszawskie Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Miał 36 lat, gdy został komendantem powstańczego szpitala polowego batalionu NOW-AK Harnaś. Przez miesiąc, w skrajnie trudnych warunkach, kierował jego pracami. Po zniszczeniu kamienicy przy Konopczyńskiego i zajęciu dzielnicy przez Niemców przeprowadził udaną ewakuację placówki, ratując życie szczupłego personelu i 180 pacjentów.

Stefan Żegliński urodził się w roku 1908 w amerykańskim Bayonne, niewielkim ośrodku przemysłowym w stanie New Jersey, w rodzinie polskich emigrantów. Jako siedemnastolatek wrócił z rodzicami do kraju, ukończył stołeczne gimnazjum im. Górskiego i odbył studia medyczne na UW. Podczas wojny w szpitalu dziecięcym, przy Kopernika 43, gdzie pracował na oddziale chirurgicznym, prowadził szkolenie służb sanitarnych, zorganizował też punkt krwiodawstwa.

Szpital na Skarpie  

Po wybuchu Powstania na terenie szpitala przy Kopernika działał szpital powstańczy batalionu Harnaś, jednego z oddziałów Narodowej Organizacji Wojskowej SN, która w 1942 weszła w skład Armii Krajowej. Gdy ze względu na wzmagający się ostrzał z pobliskich pozycji wroga sytuacja w szpitalu przy Kopernika stawała się coraz trudniejsza, zapadła decyzja o zorganizowaniu szpitala polowego w kamienicy przy Konopczyńskiego.

Jego organizacją zajęła się Danuta Bujalska, „Danka”, kryptonim „428”, żołnierz NOW, przeszkolona pielęgniarka i studentka tajnego wydziału lekarskiego UW. A także córka ostatniego ministra zdrowia Drugiej Rzeczypospolitej, która w nowej placówce pełniła obowiązki lekarza. Szpital zlokalizowano w okazałym, położonym na Skarpie gmachu, zbudowanym na zlecenie towarzystwa emerytalnego BGK, a jego komendantem został dr Żegliński, o kryptonimie „2024”.

Oddany do użytku na krótko przed wojną budynek miał trzy klatki, oznaczone numerami 3, 5, 7, był nowoczesny (windy firmy Jenike) i luksusowy oraz – co w warunkach wojennych może najistotniejsze –dysponował solidnym schronem przeciwlotniczym usytuowanym na poziomie minus dwa. Na czas Powstania bramy wychodzące w stronę Powiśla zabarykadowano, ale od strony uliczki Konopczyńskiego było w miarę bezpiecznie.

Oprócz komendanta i Bujalskiej, w szpitaliku pracowali na stałe wolontariusz dr Jan Nowicki oraz studentka medycyny Eulalia Szymańska. Wyższy personel medyczny uzupełniali chirurg dr Kaczorowski, ze szpitala Św. Ducha, i dwaj inni lekarze o nieznanych nazwiskach. Były także trzy dyplomowane pielęgniarki: Michalina Karczewska „Mita”, Filomena Konarska „Fila” i Maria Zadzierska „Maria”. Oraz dziesięć sanitariuszek.    

Powstańcza agora

To niewiele, jak na szybko rosnącą liczbę pacjentów. Walki przecież nasilały się, upadła Starówka, Niemcy parli na Powiśle. Wzmagał się ostrzał od Oboźnej, Dynasów, Krakowskiego Przedmieścia. Pomieszczenia pod numerem 3, gdzie początkowo mieścił się kierowany przez dr. Żeglińskiego szpital, już nie wystarczały. W drugiej połowie sierpnia chorych zaczęto lokować na piętrach pod numerem 5 i 7, gdzie dotąd gromadzili się cywilni uciekinierzy z Powiśla i gdzie zakwaterowano szpitalny personel.

Spory dziedziniec gmachu przy Konopczyńskiego pełnił w tym czasie funkcję agory. Każdego ranka grupa powstańców odbywała tam apel i musztrę. W sierpniowe niedziele na prowizorycznie ustawianych ołtarzach kapelani odprawiali msze święte. A raz, 19 sierpnia, odbyło się nawet przedstawienie „Kukiełki pod Barykadą”. Autor – Michał Dadlez, polonista ze szkoły przy Konopczyńskiego 4 – przedstawił w nim opowieść o powstańczych losach mieszkańców jednego z domów na Powiślu.

Pod koniec sierpnia nasiliły się bombardowania. Warunki były coraz trudniejsze, ale najgorsze miało dopiero nadejść. 3 września, gdy Niemcy podjęli bardzo mocny ostrzał, zdecydowano o umieszczeniu wszystkich pacjentów w podziemnym schronie. Solidne, suche i przestronne pomieszczenia, ze szczelnymi grodziami na wypadek ataku gazowego, były jednak pozbawione jakichkolwiek sanitariatów. Nie miały też należytej wentylacji. Rozwiązano problem, wybijając dziurę w ścianie piwnicy. Otwór wychodził na podwórko sąsiedniej (dziś nieistniejącej) posesji przy ulicy Tamka, mniej więcej na wysokości Pałacyku Ostrogskich. I kilka metrów ponad poziomem ulicy, bo gmach przy Konopczyńskiego stał przecież na skarpie.

Kondygnacja minus dwa

Już samo przeniesienie pacjentów do schronu stanowiło dla personelu znaczny wysiłek. Mowa przecież o blisko dwustu osobach, rannych i chorych, nieraz w naprawdę ciężkim stanie. Na dole brakowało łóżek, sprzętu, światła. Kurczyły się zapasy lekarstw, środków opatrunkowych. Kończyła się również żywność, nie było wody.

Na pryczach umieszczano po dwie osoby, ale ludzie leżeli także na ziemi, pod ścianami, w przejściach. Było ciasno, ciemno, duszno. Nic dziwnego, że zdarzały się ataki paniki, nieraz ogarniające większą grupę osób. Oprócz pacjentów szpitala, wśród których szalała czerwonka, było przecież wielu uciekinierów ze zbombardowanych czy popalonych w sąsiedztwie domów.

Elektrownia już nie działała. Światła dostarczały lampy karbidowe i świece. Wodę noszono w wiadrach, najbliższa dostępna pompa znajdowała się przy ulicy Szczyglej. Ale i w tych warunkach na prowizorycznym stole, w piwnicy, obok pryzmy węgla, dr Żegliński operował. Jednym z ostatnich pacjentów był student Politechniki Warszawskiej, z rozerwaną tętnicą szyjną…

Od podmuchów bomb, które trafiały w budynek szpitala gasły świece, a ludziom nawet szła z nosa krew. Ale – jak wspominała jedna z trzech asystujących wtedy chirurgowi sanitariuszek – operacja się udała, nie było tylko pewności, czy struny głosowe pacjenta odzyskają dostateczną sprawność.  

Niemcy tym razem nie strzelali    

Przez trzy doby szpital polowy batalionu funkcjonował w schronie. Komendant szpitala nie dostał od przełożonych rozkazu ewakuacji, ale wszystkich, którzy tylko mogli się samodzielnie poruszać zachęcał do przejścia za Aleje Jerozolimskie. Tamta część Śródmieścia była jeszcze w rękach powstańców.

W nocy z 5 na 6 września zapadła złowróżbna cisza. Piwnice przy Konopczyńskiego powoli pustoszały. Wieści, że zwycięskie oddziały wroga mordują pacjentów i personel szpitali polowych, rozeszła się już po Warszawie. „Dziewczynki, idźcie z chłopcami, bo tu zaraz będą Niemcy” – powiedział dr Żegliński do swych sanitariuszek. Ale one, dowiedziawszy się, że komendant zostaje z chorymi, podjęły taką samą decyzję.

Zdzisław Sadowski, znany w czasach PRL ekonomista i wicepremier w rządzie Messnera, w czasie powstania kapral podchorąży ze Zgrupowania Krybar, ps. „Czarski”, został pod koniec sierpnia raniony i trafił na Konopczyńskiego, gdzie zoperował go właśnie dr Żegliński. On też słyszał, co Niemcy, którzy właśnie weszli do schronu, zwykli robić z rannymi powstańcami. „Gdy usłyszałem dźwięk niemieckiej mowy – wspomina Sadowski – odwróciłem się do ściany i czekałem na serię z automatu”.

Niemcy jednak nie strzelali, pobieżnie sprawdzili pomieszczenia i pozwolili na ewakuację szpitala. Podobno komendant Żegliński, dobrze znający język Goethego i niewątpliwie człowiek z autorytetem, jakoś zdołał przekonać niemieckiego dowódcę. Wersje, jak mu się to udało, są rozbieżne. Istotną rolę miała tu odegrać spora partia butelek koniaku znaleziona w jakimś nieodległym składziku. Według innej relacji, zawartość tych butelek stanowił rum, nie koniak. Podobno też wspaniałomyślny Niemiec miał mruknąć pod nosem: „Macie szczęście, że to Wehrmacht, nie SS”.

Zupa na uniwersytecie  

Żołnierze niemieccy wyszli z Konopczyńskiego, gmach jednak podpalili. Dr Żegliński zarządził ewakuację. 160 pacjentów obłożnych wyniesiono, około 20 wyszło o własnych siłach. Nikt nie zginął, nikt nie ucierpiał. Zdolności negocjacyjne komendanta szpitala sprawiły nawet, że zezwolono na przeniesienie chorych i rannych do Pałacu Kazimierzowskiego.

Przez Sewerynów, Oboźną (aby to umożliwić, Niemcy przerwali ostrzał ulicy) i boczną bramę uniwersytetu lekarze i sanitariuszki transportowali na noszach swych podopiecznych.  Jak wspomina Danuta Bujalska, warunki do pałacowych wcale nie należały, bo Niemcy trzymali tam uprzednio konie. Na terenie uniwersyteckim zgromadzono cywilną ludność z tej części Warszawy. Panowała atmosfera niepewności, grozy, lęku przed gwałtami, których na młodszych kobietach dopuszczali się żołnierze wroga.

Zdarzały się i lepsze chwile, gdy Siostry Wizytki, z pobliskiego klasztoru, dosłały kocioł smakowitej, gorącej zupy. Dla rannych wystarczyło, dla personelu już nie. Ale z tej samej strony nadeszła upragniona pomoc. U Wizytek rezydował wtedy ks. dr Zdzisław Kamiński, gimnazjalny katecheta Bujalskiej. Poruszony opowieścią dawnej uczennicy o niepewnym losie chorych, obiecał pomoc. I co więcej, dzięki kapelanowi wojsk niemieckich, który codziennie odprawiał mszę u Wizytek, udało mu się wyjednać ciężarówkę, która miała zawieźć szpitalników na Dworzec Zachodni.

Ale niemiecki kierowca dostał rozkaz odbycia tylko jednego kursu. I znów talenty negocjacyjne dr. Żeglińskiego sprawiły, że samochód kursował tyle razy, aż wszyscy chorzy niechodzący, z personelem włącznie, znaleźli się w pociągu do Brwinowa. Po przybyciu na miejsce, dzięki pomocy miejscowego proboszcza, przybyszów z Warszawy prowizorycznie zakwaterowano w pobliskim majątku Biskupice.

Gdy jednak dziwnymi gośćmi właścicieli majątku zaczęli się zanadto interesować Niemcy, szpital polowy z ulicy Konopczyńskiego trzeba było ostatecznie rozformować. Chorych udało się umieścić w szpitalu wolskim, który po opuszczeniu stolicy działał wtedy oficjalnie w Podkowie Leśnej. Personel rozpuszczono do domów. Komendant Stefan Żegliński wrócił do swych bliskich w Piasecznie, a Danuta Bujalska udała się do rodzinnego Krakowa.

Epilog

Schron przeciwlotniczy w gmachu przy Konopczyńskiego 5/7 przetrwał do dziś. Kilka lat temu wspólnota mieszkańców własnym sumptem zorganizowała w nim prowizoryczną wystawę, obrazującą życie codzienne polowego szpitala z roku 1944. Za dwa lata, na 70. rocznicę, ma tam powstać ogólnodostępna ekspozycja z prawdziwego zdarzenia. Pracuje nad tym Fundacja Warszawskie Szpitale Polowe, przy merytorycznym wsparciu Muzeum Powstania Warszawskiego. Środki na niezbędny remont i urządzenie ekspozycji ma zdobyć fundacja kierowana przez Bognę Janke.

 

Autor zdjęć Marcin Żegliński jest wnukiem komendanta dr. Stefana Żeglińskiego.

 

źródło: „Tygodnik Solidarność” nr 35, z 24 sierpnia 2012


Zobacz galerię zdjęć:

dr Żegliński z synem Jackiem_z rodzinnego archiwum
dr Żegliński z synem Jackiem_z rodzinnego archiwum dr Żegliński z synem Jackiem_z rodzinnego archiwum 2012_Konferencja prasowa w podziemiach szpitala polowego przy ulicy Konopczyńskiego 5/7_fot. Marcin Żegliński Przedstawiciel wspólnoty mieszkańców, która własnym sumptem urządziła w schronie prowizoryczną wystawę_fot. Marcin Żegliński Zdzisław Sadowski, jeden z uratowanych pacjentów, po 68 latach znów w szpitalnym schronie_fot. Marcin Żegliński dr Jacek Żegliński ogląda wystawę w schronie, gdzie przed laty jego ojciec operował rannych powstańców_fot. Marcin Żegliński żołnierz Zgrupowania Krybar Zdzisław Sadowski, ps. Czarski, opowiada o ewakuacji powstańczego szpitala we wrześniu 1944

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura